Nauka większości rzeczy ma z reguły dwa oblicza. Pierwsze, z mojej perspektywy bardziej atrakcyjne, czyli praktyka i drugie do bólu nudne, nieintuicyjne i nieatrakcyjne, zwane teorią. O ile w jakimś stopniu obie te rzeczywistości mogą funkcjonować w oderwaniu od siebie, o tyle lepiej żadnej z nich nie zaniedbywać.
Tym dość zawiłym wstępem zapraszam do lektury mojej recenzji książki „WebShows” autorstwa jednego z autorytetów sieciowego wideo w Polsce – Krzysztofa Gonciarza. Przyznam zupełnie szczerze, że tworząc ten wpis, czuję się trochę niezręcznie. Nie chodzi oczywiście o brak oczytania czy coś w tym stylu, bo na tle „statystycznego Polaka” nie wypadam wcale tak źle. Bardziej mam na myśli to, że będę wypowiadał się na temat książki poruszającej zagadnienie, które sam dopiero zgłębiam. Chociaż może to właśnie dobrze, bo w ten sposób łatwo będzie zweryfikować jej przydatność dla początkujących twórców wideo.
Jeszcze jedno, bez kokieterii dodam, że to pierwsza recenzja, jaką kiedykolwiek napisałem, dlatego wszelkie niedoskonałości wybaczcie, a z uwagami merytorycznymi i pytaniami zapraszam do sekcji z komentarzami.
Pfff, zdmuchuję kurz z okładki
No może nie tak dosłownie, bo mój egzemplarz nie zdążył się zakurzyć, ale gdybym książkę kupił wcześniej, to mógłby, bowiem „WebShows” wydana została w… 2012 roku. Tak, w tym samym, w którym wraz z Ukrainą organizowaliśmy mistrzostwa Europy w piłce nożnej Euro 2012. To też rok, w którym miał nastąpić koniec świata, kolejny zresztą. Mamy rok 2020, końca świata na szczęście nie było, a wspomniana książka trafiła w moje ręce. Osiem lat po premierze. Przecież w internecie to wieczność, tym bardziej w internetowym wideo. No właśnie, czy rzeczywiście? Czy po tylu latach od wydania można z jej treści „wycisnąć” jeszcze coś dla siebie? Okazuje się, że… (proszę o werble) odpowiedź brzmi: tak! W każdej beczce miodu jest jednak łyżka dziegciu, sprawdźmy zatem, do czego można by się tutaj przyczepić.
Mówię, jak jest
Fragmenty, w których autor opisuje ówczesną internetową rzeczywistość lub zamieszcza wypowiedzi ekspertów, zestarzały się najbardziej. Widać wtedy, że książka ma już swoje lata. Dla niektórych to może być wada, ale moim zdaniem właśnie urocze i pouczające są te miejsca, w których opisywana „teraźniejszość” przebrzmiała już na tyle, że z perspektywy dzisiejszego czytelnika jest odległą historią. Gdy ma się przed oczami „kiedyś” z lektury książki i „teraz” z własnych obserwacji, całość poza warstwą merytoryczną traktowana może być trochę, jak podręcznik historii. Wiem, to dość naciągane, ale właśnie taka myśl towarzyszyła mi za każdym razem, kiedy trafiałem na „przeterminowany” fragment.
To, w czym książka jest naprawdę mocna, to sposób, w jaki uświadamia, że twórca wideo w internecie jest takim „człowiekiem orkiestrą”. Trochę odrzucający może być styl, w jakim jest napisana, nie wiem, czy to zabieg celowy, ale brzmi, jak rozprawa naukowa. Czytając ją, znów poczułem się jak student, chociaż może to dobrze? Profesor Gonciarz odkrywa przed młodym adeptem sztuki sieciowego wideo tajniki tej niezwykle interesującej dziedziny i robi to naprawdę skutecznie! Zaskakujące, że na zaledwie trzystu stronach udało się zgromadzić tak dużo treści przekrojowo traktujących o zagadnieniach związanych z wideo, począwszy od teorii, przez wskazywanie różnic pomiędzy sieciowym wideo a telewizją (nawet z dzisiejszej perspektywy nie wszystkie są takie oczywiste), aż do praktycznych wskazówek dotyczących rejestrowania obrazu, nagrywania dźwięku czy oświetlenia sceny. Oczywiście, osoby, które tworzeniem wideo zajmują się już od jakiegoś czasu, potraktują większość z tych rzeczy jako oczywistości, natomiast dla początkującego wiele z tych informacji to będą prawdziwe i wartościowe odkrycia. Sam zaliczam się do tej drugiej grupy i z pewnością w kolejnych moich filmach wdrożę zdobytą wiedzę. Książka, jak w ujęciu z drona, pokazuje spory obszar sieciowego wideo. Może z wysokości nie dostrzegamy detali, ale z pewnością widzimy większy obszar. To chyba dobre, jednozdaniowe podsumowanie całości.
O ile treść broni się na gruncie merytorycznym i warta jest zainwestowanych pieniędzy, o tyle jakość mojego egzemplarza zdecydowanie psuje ogólne wrażenie. To książka, do której fragmentów chciałbym wracać, ale odnoszę wrażenie, że rozkleja się od samego patrzenia na nią i lada moment zupełnie się rozpadnie… Szkoda.
Czy polecam? Oczywiście! Warta jest uwagi wszystkich tych, którzy na poważnie myślą o prowadzeniu działalności na YouTube dziś i w kolejnych latach, bo niektóre z opisywanych w niej zasad czy mechanizmów są po prostu uniwersalne i śmiało przetrwają próbę czasu. Mnie do zakupu przekonało dodatkowo to, że polecały ją nawet te osoby, którym z Gonciarzem niekoniecznie jest po drodze. Zaufałem i nie żałuję, tak samo, jak ufam autorowi, który przez te osiem lat od wydania „WebShows” udowodnił, że zapisana w niej wiedza zastosowana w praktyce rzeczywiście przynosi wymierne rezultaty. Jak będzie ze mną? Czas pokaże.